niedziela, 23 listopada 2014

Drużyna Niezapominajki 2/6

Już druga część, tak jak obiecałam. No, ale wypadałoby się ruszyć, pięć minut na napisanie komentarza jeszcze nikogo nie zabiło. (Przynajmniej nic mi o takim przypadku nie wiadomo).
Więc, jeśli chcecie kolejną część, proszę o jeden komentarz. To chyba nie tak dużo, co?

***

Przez pierwszy miesiąc powoli się przyzwyczajałam do rytmu nowego życia i towarzystwa. Od razu pokochałam atmosferę tam panującą- oczywiście, kłóciliśmy się i biliśmy więcej razy niż można zliczyć, ale tworzyliśmy wielką rodzinę. Rodzinę sierot, gdzie każdy dla każdego był jak ojciec i matka w jednym. Mieliśmy kilka paczek, których się trzymałyśmy. Były to bardziej drużyny, pomiędzy którymi wybuchały wojny, bądź ustalano rozejmy.
W rezultacie przebywanie w moim nowym „domu” polegało na graniu w jakąś skomplikowaną strategiczną grę. Musiałam pamiętać, z kim moja drużyna się przyjaźni, kto jest aktualnie moim wrogiem, kto ma władzę nad kim i tak dalej. Julia była bardzo pomocna ze swoją pamięcią do faktów. A ja doskonale pamiętałam twarze- w ten sposób idealnie się uzupełniałyśmy.
Tracy, Andrea, Lucy, Julia, Chris, Will, Tom i ja. Tak brzmiał skład naszej ekipy. Pamiętam, jak podczas ciszy nocnej wymykaliśmy się do pokoju chłopaków i razem rozmawialiśmy do poranka, lub póki sen nas nie zmorzył. Albo Kobieta-Z-Drzwi, która okazała się nazywać Kendra, nas nie przyłapała. Ubóstwiałam ten dreszczyk adrenaliny. I ubóstwiałam chłopaków- Toma, z jego porąbanym poczuciem humoru, Willa, z wiecznie rozczochranymi włosami i nosem w książce i Chrisa, z ADHD i to, że było go wszędzie pełno i nie dało się go nie lubić. Ale przede wszystkim, kochałam całą ekipę. Nawet Tracy z jej humorami. Nawet Lucy z głupimi pomysłami. Nawet Andreę z psychicznymi minami i kleptomanią.
A przede wszystkim kochałam Julię. Z jej wesołym chichotem, wiecznie uśmiechniętą, zawsze stojącą obok mnie, kompletnie zakochaną w Willu. Kochałam jej zielone tęczówki i kochałam ją chronić.
Wydawałoby się, że moje marzenie się spełniło, to skrzętnie ukrywane w głębi duszy. Byłam akceptowana i lubiana taka, jak jestem. Nie byłam lubiana ze względu na Julię. Byłam lubiana za bycie Wiktorią.
Niestety, nic nie może być idealnie. Nie przez dłuższy okres czasu. Wszystko zaczęło się jedenaście miesięcy po przybyciu do sierocińca. I w jednym momencie wszystko się zawaliło.
Początek, tak naprawdę, dało się wyczuć już kilka tygodni wcześniej. Od dziwnego zachowania Tracy. Najpierw, nagle milkła w ciągu rozmowy i się zamyślała. Ale ja podejrzewałam co chodzi, ale reszta nie chciała mnie słuchać. Bo wiedzieli, że mogłam mieć rację. A to by zniszczyło naszą ekipę, naszą idealną ósemkę.
Wszystko poszło o Chrisa. On, jako jedyny miał żyjącego rodzica w tamtym czasie. Był to ojciec, który stracił prawa rodzicielskie przez alkoholizm. Ale dla syna, dla swojego oczka w głowie, zrobiłby wszystko i starał się poprawić. A Tracy nie miała nikogo. Nie chciała mówić, o swojej przeszłości, widać było, że ją to boli. A my nie nalegałyśmy.
Ale ona się coraz bardziej oddalała. I dlatego, nigdy nie zapomnę, co było skutkiem naszej ignorancji. Było jesienne popołudnie, jedno z wielu zwyczajnych. Na niebie wisiały ponure chmury, a trawa była pokryta ognistymi plamami. Liśćmi, które spadły z drzew. Wracałam z Julią z lasu, niedaleko domu dziecka, gdzie często wymykałyśmy się po szkole, przed obiadem. Otworzyłyśmy wsuwką tylne drzwi i jak zwykle nikogo tam nie zastałyśmy. Chwytając buty w jedną rękę, kurtki i czapki w drugą, prześlizgnęłyśmy się wpierw do kuchni, gdzie zgarnęłyśmy gorące ciastka z blachy, potem do holu zawalonego setką identycznych okryć i par butów. Odwiesiłyśmy swoje na miejsca i tradycyjnie pognałyśmy ścigając się do pokoju.
Ale kiedy otworzyłam drzwi, nic nie było tak jak powinno. Trzy głowy nie uniosły się jednocześnie znad zeszytów, a chłopcy nie siedzieli na środku grając w karty. Nie. Nic nie było tak jak powinno. I tego dnia, dwudziestego października, wszystko powoli zaczęło się burzyć, jak w domino.
Nie, nie i nie. Lucy nie siedziała obgryzając ołówek nad zadaniami z matmy. Andrea nie narzekała na któregoś z nauczycieli, który akurat dał jej dodatkowe zadania. Tracy nie leżała na swoim łóżku, tak, że nogi zwisały jej dobry metr nad ziemią, jako że spała na górze. Nie było słychać docinek Chrisa, kiedy kłócił się z Tomem. Will nie przysłuchiwał się całemu temu zamętowi ze stoickim spokojem i nie wtrącał się, kiedy zwykle powinien.
Nie, nie i nie.
Nie.
Chris i Andrea klęczeli na podłodze, przytulając się. Widziałam delikatne ruchy dłoni chłopaka, głaskającego jej włosy. Widziałam Willa z pięściami zaciśniętymi na kruczych włosach, pochylonego w nienaturalnej pozycji. Widziałam łkającą w poduszkę Lucy i klepiącego ją po plecach Toma.
Jedna cecha była wspólna. W każdych oczach znajdowały się przeźroczyste krople wody. Jedne tamowane, jedne płynące bez oporu.
Nie było Tracy. Co Julia szybko dostrzegła. I wyciągnęła poprawne wnioski.
- Co się stało? Gdzie… Gdzie Tracy? Gdzie ona jest? – spytała się doskonale znając odpowiedź, a przynajmniej będąc blisko niej.
- Nie… Żyje… - wykrztusił Will. Dwa słowa, dwa wyrazy, jedno znaczenie, jedno przesłanie zawisło nad nami jak klątwa. I chyba nią było. Bo w tamtym momencie wszystko zaczęło się walić.
Z tamtego dnia pamiętam kilka rzeczy. Świat pokryty mgłą, mgłą łez. Milczącą ciszę, wirujące myśli, puste słowa wypowiedziane w celu pocieszenia, nie szczere pocieszenia od osób, które nie znały zmarłej.
Nie docierało to do mnie. Do żadnego z nas. Kojarzyliśmy jej płomieniste włosy, orzechowe oczy, zawsze pocieszającą i pomagającą Tracy, która nigdy się nie poddawała i broniła nas jak swoje dzieci. Pamiętałam sytuację jeszcze sprzed dwóch miesięcy, kiedy ktoś się naśmiewał z mnie i Juli, przez to, że zawsze jesteśmy razem. I pamiętam, że ta osoba następnego dnia nas przeprosiła. Po rozmowie z Tracy.
Mimo, że była młodsza ode mnie stała się moją matką. I ją straciłam. Po raz kolejny okrutny los odebrał mi matkę.
Pamiętam też pogrzeb. Setka dzieci, piątka dorosłych opiekunów i ksiądz. Tym razem, grób był kamienny i piękny. W przeciwieństwie do życia Tracy Isom, dziewczyny, która pragnęła rodziny.
Przynajmniej to zyskała. Zyskała swoją drużynę, drużynę Niezapominajki, jak się nazwaliśmy. Abyśmy nie zostali zapomniani. A Tracy na pewno będzie miała miejsce w moim sercu- tuż obok matki i Juli.
I tak nasza ekipa z ósemki zmniejszyła się do siódemki. Siódemka jest cyfrą szczęścia w wielu kulturach, prawda? Zabawne. Nam przyniosła zgubę.

A wszystko zaczęło się dwudziestego października. 

piątek, 21 listopada 2014

Drużyna Niezapominajki 1/6

Zaczynamy!
Liczę na Wasze komentarze :3

Amadea :3
 PS: Powtórzenia celowe.
***
Nazywam się Wiktoria. I chcę wam opowiedzieć o moim życiu.
***
Urodziłam się w wiosce zabitej deskami, gdzie elektryczność pojawiała się i znikała jak zjawa, a ciepła woda przybywała jedynie raz w miesiącu. Ale kochałam mój dom. I jednocześnie go nienawidziłam.
Nienawidziłam tego, że ojciec nigdy nie powrócił i nienawidziłam matki, która chodziła smutna po domu zdobywając się na uśmiech od czasu do czasu. Ale kochałam ją za jej siłę. Za to, że się starała. Mimo, że było jej ciężko, opiekowała się mną i moją siostrą bliźniaczką, Julią.
Byłyśmy identyczne. Obie pełne ambicji, nadziei i radości. I marzeń, przede wszystkim pełne marzeń. Zabawne. Nie mogłyśmy sobie pozwolić na wszelkie wygody, jakie posiadały dziewczynki w naszym wieku, ale mimo to byłyśmy szczęśliwe.
Razem wspinałyśmy się po drzewach, chodziłyśmy do okolicznych gospodarstw i zabierałyśmy stamtąd owocę. Czasami za zgodą właścicieli, czasami bez. Nie obchodziło nas to. Opiekowałyśmy się bezpańskimi zwierzętami, zbierałyśmy owoce, łaziłyśmy po polach, spotykałyśmy się z grupką znajomych. Ale nie za często. Głównie było nas dwoje.
Zawsze nierozłączne. Nawet jak poszłyśmy do szkoły podstawowej. Ja i ona, dwie siostry, zawsze razem. Nie dbałyśmy o to, jak nas inni postrzegali. Ignorowałyśmy złośliwe przytyki, że mamy wszystkie książki na spółkę, zawsze chodzimy w jednym stroju, że do szkoły idziemy dziesięć kilometrów na piechotę.
Mijały lata. Zawsze uczyłyśmy się dobrze, zawsze byłyśmy razem. Tylko matka chorowała. Miała coraz mniej sił, coraz rzadziej się śmiała. Martwiłyśmy się o nią. Ale nie miałyśmy pieniędzy na lekarza. Dlatego zaczęłyśmy kraść. Nie było tego dużo- czasem kilka drobniaków z parapetu, kilka monet z fontanny. Lecz szybko uzbierałyśmy potrzebną sumę. Doktor przyjechał dzień później po wezwaniu, w białym kitlu. Był stary o siwych włosach, twarzy pomarszczonej jak suszona śliwka. Przez te wszystkie cechy roztaczał w okół aurę wiedzy. Na równi z dymem papierosowym. 
Zapalenie płuc. Przewlekłe. Tak brzmiał werdykt. Ale miałyśmy siebie, powinnyśmy dać radę, prawda?
Następny miesiąc zlał się w jeden ciąg wydarzeń, przeplatających się i niezbyt umiem je poukładać w chronologicznym porządku. Najpierw była na pewno karetka. Pamiętam jej wycie, przyprawiające mnie o ból głowy. Pamiętam załzawione oczy Juli, jej rozczochrane jasnobrązowe włosy i uczucie, jakbym patrzyła w lustro, kiedy na nią zerkałam. Obie byłyśmy przerażone. Nasza mama nigdy nie chorowała. Nigdy. A nawet jeśli, skrzętnie to ukrywała pod maską fałszywego uśmiechu. Lecz moja siostra, niepoprawna optymistka, sądziła, że będzie dobrze. Przynajmniej to wszystkim wmawiała. A ja pamiętałam, że zawsze będziemy mieć siebie. I to było pocieszające.
Półtora miesiąca. Tyle przetrwała. Było już za późno na lekarstwa, za późno na wszelkie metody, jakie znała medycyna XXI wieku.  Ja… pamiętam pogrzeb. Był mały cichy i skromny, taki jaki powinien być. Nie było tłumu ludzi, naręcza kwiatów na jej marmurowym grobie. Nie było nawet grobu. Jedynie kupka ziemi, zwieńczona metalowym krzyżem z imieniem nazwiskiem i datami- śmierci i narodzin. Była nas czwórka- ksiądz, ja, Julia i ta wysoka pani z opieki społecznej. Trzymałam moją bliźniaczkę za dłoń, a ona mnie. Nie płakałyśmy. Łzy dawno wyschły. Ubrane w proste, czarne sukienki stałyśmy i patrzyłyśmy jak ciało naszej matki zostaje pogrzebane na zawsze. Miałyśmy tylko siebie.
Zaraz po skromnej uroczystości, wsiadłyśmy do auta tej pani. Było tam duszno i sterylnie czysto. Ale przynajmniej miałyśmy ochronę przed mroźnym wiatrem i deszczem, który później się rozpoczął. Nawet niebo płakało. Droga do sierocińca była wyboista, a na każdym zakręcie niebezpiecznie się ślizgaliśmy. Rzadko kiedy jeździłyśmy autami, dlatego za każdym razem, kiedy podskoczyliśmy przez kolejną koleinę, serce podchodziło nam do gardła. Nadal trzymałyśmy się kurczowo za ręce. Nie słuchałyśmy monotonnego głosu kierowcy. Patrzyłyśmy się jedynie przez przednie lusterko w jej piwne oczy, wymuszony uśmiech i ciemne włosy spięte w ciasny warkocz. Miała na imię Mary. I wiozła nas do domu dla sierot. Ale miałyśmy siebie, Julia mnie, a ja ją.
Budynek wielkością dorównywał potężnej szkole, w której się uczyłyśmy. Dwupiętrowy, ze stromym dachem i samotną wieżyczką po prawej stronie, przywoływał na myśl zamek. Właściwie to nim był. A dokładniej w zamku mieścił się nasz nowy dom.
 Wysiadłyśmy i od razu zalały nas strugi deszczu, jakby ktoś na górze odkręcił kran i nie umiał go zakręcić. Mary nas poganiała, abyśmy podeszły pod drzwi i zapukały, kiedy ona będzie wyciągać walizkę. Zrobiłyśmy to bez słowa. Z nadal splecionymi palcami. Otworzyła nam pulchna kobieta, ubrana w długą spódnicę i ciasną koszulkę, przez którą jej tusza jeszcze bardziej rzucała się w oczy.
Była niska, niższa od nas, dlatego patrzyłyśmy na nią z góry. Czułyśmy się jednak dużo mniejsze przez jej spojrzenie, którym nas piorunowała. Nie było przyjazne. Ani budzące sympatię. Twarz była pomarszczona, ale nie tak bardzo jak suszona śliwka. Zdawała się być kanciasta, jak robota, a brwi miała zmarszczone, jakby się zastanawiała w jaki sposób nas ugotować. Bardziej poczułam niż dojrzałam, że Julia chowa się za mną, puszczając moją dłoń. Chciała, abym ją ochroniła, pocieszyła. Ale jak miałam to zrobić, z trudem hamując własne łzy?
Mary podała małą walizkę Kobiecie-Z-Drzwi. Naszą walizkę, z naszymi rzeczami. Niemal pustą walizkę. Wymieniono kilka pożegnań i chaotycznych słów otuchy, teczka z dokumentami przeszła z rąk do rąk. I opiekunka już odjeżdżała w siną dal do swojego ciepłego domu. Nie miała ochoty dużo czasu spędzać w okolicy sierocińca. Jak mogłabym ją za to winić? Jeszcze chwilę patrzyłam za nią tęsknym wzrokiem, mając uczucie, że w miarę jak się oddala, ja oddalam się od starego życia. Zza pleców dobiegł mnie cichy jęk. Julia. Moja kochana siostrzyczka.
Weszłyśmy do holu, całe przemoczone. Z ubrania i włosów na drewniane panele kapały wielkie krople wody. Piorunujące spojrzenie zmieniło się w mordercze, a z ust Opiekunki wydobył się monolog, który brzmiał jak trzaski batem.
 -Ściągnijcie buty, szybko - rozkazywała. - Jeszcze brakuje mi dwóch rozwydrzonych panienek, które myślą, że wszystko im wolno, bo są tutaj nowe- mówiła, czy też mamrotała do siebie. - Za mną, szybko, nie mam całego dnia! Podręczniki szkolne dostaniecie jutro i macie je szanować, uczyć się i odrabiać lekcje, ubrania dostaniecie po starszych kolegach i koleżankach. Śniadania o siódmej, obiady o czwartej, a kolacje o dziewiętnastej, spóźnicie się i nie jecie, zrozumiano? Niech tylko zobaczę, jak któraś z was coś kradnie, czy się z kimś bije, a marny czeka ją los! – pouczała, gdy wspinałyśmy się po twardych stopniach, a potem gdy szliśmy wąskim korytarzem na piętrze. Podziwiałam obrazy- były żywe, szczere i wesołe. Miały chyba pocieszać mieszkających tu. Ale mnie, w tamtym momencie, przypomniały o tym co straciłam. Ale… Miałam Julię, prawda? Prawda…?
Zatrzymałyśmy się przed jednymi z drzwi, identycznymi jak te, które mijałyśmy. Zza nich dobiegły mnie ciche głosy i odgłosy szurania i przestawiania. Odgłosy, jakby ktoś w środku na szybko coś sprzątał. Kobieta-Z-Drzwi, uniosła dłoń, zapukała jeden raz, nacisnęła klamkę i… Pokój stanął przed nami otworem. Pierwsze co zobaczyłam, to trzy pary łóżek piętrowych, w tym tylko na trzech leżały podręczniki. Pozostałe były wolne. Na środku pokoju stały trzy dziewczynki, w naszym wieku. Przynajmniej tak wyglądały. Pierwsza miała ogniste włosy i twarde spojrzenie brązowych tęczówek. To ona tu rządziła, od razu dało się to wyczuć w sposobie, w jaki dwie szatynki cofnęły się o krok, jakby potrzebowały jej ochrony.
Ruda była ich opiekunką. Tą, co im pomagała. To było widać. Zastanawiałam się, w jaki sposób mnie oceniają. Mnie i Julię. Czy tak samo dla nich wyglądamy? Czy widać, że pragnę ją ochronić? Czy widać, że mam tylko ją?
Kobieta-Z-Drzwi, zaczęła coś mówić. Nie słuchałam jej, wpatrzona w dziewczyny. Tylko od czasu do czasu kiwałam głową na znak zrozumienia. Najchętniej, położyłabym się wtedy w kłębek, zasnęła, a po obudzeniu chciałam odkryć, że to wszystko to tylko sen. Marzyłam o  zobaczeniu mamy, szczęśliwej i wesołej, tuż obok mnie.
Kobieta wyszła zostawiając nas same. Kompletnie obce sobie osoby. Zapanowała niezręczna cisza. Bo jak miałybyśmy zacząć rozmowę? Od zwykłego „hej”? Nie. Nie w tym miejscu, nie tutaj. Prawda była taka, że się bałam. Byłam cholernie przerażona. Niewiadomą. Bo czy wiedziałam, czy będzie dobrze?
Nie wiedziałam. Ale wiedziałam, że nie będzie tak źle, kiedy tylko podeszła do mnie jedna z szatynek. Miała piękne, duże, błękitne oczy. I nieśmiały uśmiech. Tak ją zapamiętałam. Mimo tego, co się później stało. Ale nie wybiegajmy w przyszłość. Nazywała się Lucy Ligon. W sierocińcu była od zawsze. Nic nie powiedziała. Tylko nas delikatnie przytuliła. Mnie i Julię. I wtedy już nie tamowałyśmy łez, które popłynęły w ekspresowym tempie.
Zaraz potem dołączyła do nas ruda. Jej oczy były pełne uczuć, przez co jeszcze gorzej się poczułam.  Tracy Isom, tak brzmiało jej imię. Zginęła rok później, popełniając samobójstwo, ale do tego jeszcze dojdziemy. Za Tracy przyszła Andrea Carnes, druga szatynka, trochę wyższa od pierwszej. Nie wiem co się z nią dzieje teraz- może nadal jest w sierocińcu, może uciekła, jak większość. Lub została adoptowana. Ale jednego jestem pewna- żyje.
Po chwili, stałyśmy w piątkę pośrodku pokoju, razem się pocieszając. Miałam Julię. A Tracy, Lucy i Andrea wzbudziły moją sympatię. I w jednym momencie stały się dla mnie jak siostry.

Hej :3

Jest to mój drugi blog, pierwszy to: misja-hogwart.blogspot.com
Na tym będę publikować swoje opowiadania, kilkuczęściowe lub krótkie miniaturki i liczę na Wasze opinie, komentarze co powinnam poprawić i tak dalej.
Posty POWINNY pojawiać się co dwa-trzy dni, ale zobaczymy jak to wyjdzie.
Więc... Zaczynajmy!

Amadea :3