wtorek, 16 grudnia 2014

Drużyna Niezapominajki 4/6

Ta należała do Lucy. Możecie liczyć, że ktoś ją też adoptował, albo ktoś z jej rodziny ją przygarnął. Oczywiście, nie zabrniam wam tak myśleć. Ale nie będzie to prawdą.
Dwa tygodnie po odejściu Toma, została potrącona. Było ciemno i zimno, jako, że był początek listopada, a akurat latarnie wzdłuż drogi powrotnej ze szkoły się popsuły. Szła sama. Miała wcześniej kółko z plastyki, na które chodziła codziennie. Specjalnie starała się o te dodatkowe lekcje i była strasznie szczęśliwa, kiedy je dostała.
Pamiętam, jak latała po całym, wielkim sierocińcu, wrzeszcząc na każdego napotkanego: „Dostałam się!”. Ja, razem z resztą ekipy, wtedy jeszcze całą ósemką, biegliśmy za nią, przepraszając za jej zachowanie. Wtedy też byliśmy szczęśliwi. Zaraziła nas swoją radością.
Wolałabym, żeby jednak ktoś inny się dostał. Nie przechodziłaby w takim wypadku o godzinie dziewiętnastej przez to cholerne przejście dla pieszych.
Padało. Było ślisko i ciemno. Spojrzała na lewo, potem na prawo. Nic nie zauważyła. Poprawiła czapkę, Chwyciła mocniej teczkę z rysunkami.
Postawiła jeden krok. Drugi. A potem trzeci.
Czwartego już nie zrobiła. Zatrzymała się, skamieniała, widząc zbliżające się auto.
Jechało za szybko. Zerwała się do biegu. Ale za późno, za późno o kilka marnych sekund.
Auto, uderzyło ją w bok. Wzleciała w powietrze. Nie wiem, czy nadal wtedy kontaktowała. Miałam i nadal mam nadzieję, że nie. Że straciła przytomność od siły uderzenia. Że nic nie czuła. Nigdy jej o to nie zapytałam. Bałam się.
Z teczki, na ziemię poszybowały wszelkie rysunki. Przypominały mokrą papkę, przez deszcz. Farba, zaczęła z nich spływać, niszcząc je. Te malowidła, które z taką pilnością tworzyła, dopracowywała każdy szczegół.
A Lucy, ta kochana drobna szatynka, uderzyła mocno w ziemię.
Auto zahamowało dopiero sto metrów dalej. A potem odjechało, nie udzielając pomocy.
Leżała na ciemnym asfalcie, z dwoma złamaniami w nogach, pękniętym kręgosłupem i krwotokiem wewnętrznym. I wielkim rozcięciem na głowie, z którego sączyła się krew jak z nie do końca zakręconego kranu.
Kiedy ją znaleziono, z nieba nadal lały się strugi zimnego deszczu.
Gdy ją odnaleziono, oczy miała otwarte,  błękitne oczy wpatrywały się w niebo. Ciało wygięte w nienaturalnej pozycji. I kałuża krwi, wokół głowy.  Znalazła ją jakaś kobieta. Zadzwoniła na pogotowie. Zdążyli.
Kiedyś myślałam, że najgorzej jest wiedzieć, że twój przyjaciel umarł. Teraz wiem, że najgorzej jest patrzeć, jak niknie w oczach, zmienia się, przestaje być tym kim był.
Lucy się zmieniła. Nie mogła chodzić. Nie było żadnych poważniejszych konsekwencji, tylko nie chodziła. Ale dla osoby pełnej energii, kochającej ruch, było to dużo gorsze od śmierci.
Na początku starała się to ukrywać. Cały czas siedziała w łóżku, więc głównie my skakaliśmy wokół niej, jakby była naszym skarbem. W sumie była. To ona powstrzymywała nasze łzy. To ona słuchała, jak płaczemy w poduszkę. To ona. Lucy Alexandra Ligon, trzymała nas razem.
Ale...
Ale...
Zaczęła się zmieniać. Z dnia na dzień przestała się uśmiechać. Z dnia na dzień, stawała się coraz cichsza. Z dnia na dzień, coraz bardziej umierała od środka. A ja się temu przyglądałam. Patrzyłam, jak moja kochana Lucy, niemal siostra, traciła marzenia, bladła i chudła.
Może, gdybym coś zrobiła, zareagowała, zaalarmowała kogoś z dorosłych, wszystko skończyło by się lepiej. Miałam wtedy czternaście lat, byłam dzieckiem.
Ale już wtedy, przeszłam więcej niż nie jeden dorosły. Przecież straciłam wiele. Przecież Tracy umarła. Tak samo jak moja matka. Wtedy, miałam jakąś durną nadzieję, że to jest sen.
Na tydzień przed jej odejściem, nic nie mówiła. Nie uśmiechała się, na nic nie reagowała. Mówiliśmy do niej. Staraliśmy rozweselić. Charlie siedział koło niej cały czas- wymykał się w nocy, aby posiedzieć koło jej łóżka.
Chce mi się niemal płakać, kiedy przypominam sobie jego drżący głos, który usłyszałam w ciemnościach.
„Lucy, kocham cię. Lucy? Proszę. Po prostu mi odpowiedz. Kocham cię”. Powtarzał te słowa setki razy. Ale ona nie odpowiedziała. Ani wtedy, ani nigdy potem
Lucy zmarła. Nie wiem jak nie wiem dlaczego. Pewnego dnia, zastałam ją leżącą na podłodze z otwartymi oczami i lecącą krwią z nosa. A raczej jej zaschłymi resztkami. Jej ciało było zimne. Nigdy nie zapomnę tego chłodu jej skóry.
Tak samo, jak sierociniec nie zapomni mojego wrzasku tego dnia.
Nie łatwo będzie mi pisać od tego momentu, więc proszę o wyrozumiałość. Nasza drużyna, osłabiona po utracie Toma, w tamtym momencie straciła swoją główną podporę.
To Lucy nas pocieszała. To Lucy siedziała i pomagała nam z lekcjami. To Lucy, robiła wszystko, abyśmy spełnili swoje marzenia. To Lucy chroniła nas przed innymi.
Nie ma co więcej opowiadać, o jej klątwie. Żadnego cudownego ozdrowienia, żadnego cudu. Po prostu... Trach. Nagle umarła, przez drobny upadek z łóżka.
Wiem, że to zabrzmi głupio, ale nie wierzyłam nikomu, że odeszła. Mimo, że widziałam jej ciało, mimo, że ją znalazłam. Nie chciałam uwierzyć. Przecież to musiałby być na prawdę okrutny zbieg okoliczności. Przeznaczenie? Nie, przecież los nie może być aż taki okrutny. Ale był. Dla mnie, taki właśnie był.
Nie powinnam narzekać, wiem, że nie. Koniec końców, znalazłam swój dom, wspaniały i pełen historii takich jak moje. Słuchając opowieści innych herosów, wiem, że nie miałam tak źle.
Może wyjaśnię już teraz, gdzie trafiłam i gdzie piszę ten dziennik.
Obóz Herosów, domek Apolla, pokój numer jeden, tuż obok mojego przyrodniego rodzeństwa, zaglądającego mi przez ramię i komentujące, tak jak mają to w zwyczaju.
Nie mogę się tutaj zbytnio o nich rozpisać, może na końcu, kiedy się zmęczą tym podglądaniem. Na razie, zabiliby mnie za jakąkolwiek wzmiankę o ich głu... Genialności.
Są wspaniali, na prawdę. Ale nigdy nie zastąpią mi mojej drużyny. Wiem, że się starają pokazać mi, jakie życie jest wspaniałe. Ja po prostu...
Nie mogę się tym tak cieszyć, nie tak jak powinnam.
Nie, kiedy nękają mnie koszmary. Zaczęły się po śmierci Lucy. Właściwie, są to piękne sny- jestem z moją drużyną nad jeziorem, świetnie się bawimy. Śmiejemy się. Cieszymy.
Ale potem się budzę. I to życie zdaje się koszmarem.
Czasami, mam ochotę się nie obudzić. Wciąż. Kiedyś Julia mnie przed tym powstrzymywała, ale teraz, kiedy jej już nie ma... Sama nie wiem, czemu zdobywam się na energię do wstania co ranek z łóżka. Lubię sobie wyobrażać, że to dzięki zmarłej części drużyny.
Wtedy, wszystko wydaje się bardziej magiczne.
Ale znów odchodzimy od tematu.
Klątwa numer cztery, klątwa Charliego. Nie będę wam mówić, od czego się zaczęło. Wiem tylko, że pewnej nocy przyszedł do naszego pokoju, z obłędem w oczach.
Na zewnątrz szalała burza. Wielkie i zimne krople deszczu bębniły głośno o szyby, a powietrze rozświetlały srebrne błyskawice, przecinając czarne niebo na paski, tak jak kroi się kilkuwarstwowy tort. A Charlie, otworzył z trzaskiem drzwi.
Momentalnie się obudziłyśmy i zobaczyłyśmy jego sylwetkę w świetle kolejnego rozbłysku. Na ramieniu, zawieszony miał wojskowy plecak od ojca. Na nogach swoje ciężkie zimowe buty.
Chciał, żebyśmy poszły z nimi. Chciał, abyśmy razem spotkali się z jego ojcem. Chciał, abyśmy się nie rozdzielali. Ale... My byłyśmy zmęczone. Na dworze było zimno, a w łóżkach tak ciepło.
Powiedziałyśmy, aby wracał spać. Żeby dał nam spokój. Że kiedy indziej uciekniemy, przecież to nie będzie trudne.
Ale on się uparł. Zaczął z nas ściągać kołdry. My się również wściekłyśmy. Pokłóciliśmy się, jak nigdy wcześniej. Padły złe słowa, złe obelgi, za dużo powiedzieliśmy na siebie złego, aby wszystko potem kiedykolwiek wróciło do normy.
A on... Odszedł. I nigdy nie wrócił. Wiem, że umarł. Kiedyś, jedna z moich przyrodnich sióstr z domku Apolla, poszła specjalnie spytać się Nica di Angelo, czy jest w krainie Umarłych.

Był, a raczej nadal tam jest. Błąka się bez pamięci po tych całych Łąkach. Trochę mi go szkoda. Ale z drugiej strony, jestem szczęśliwa, że wyruszył pierwszy. Nie musiał widzieć, jak się rozpadamy.

Klątwa numer pięć, kompletnie i definitywnie nas zniszczyła. Klątwa Andrei. O ile można ją nazwać klątwą.

niedziela, 7 grudnia 2014

Drużyna Niezapominajki [3/6]

Zabawne, ale teraz, kiedy to piszę, siedząc pośród tych wszystkich zdjęć, pamiątek z czasów po śmierci Tracy, mogę stwierdzić, że dobrze znieśliśmy jej stratę, biorąc pod uwagę jaki to był dla nas szok.
Nadal włamywaliśmy się do spiżarni po ciastka i słodycze. Nadal dostawaliśmy szlabany. I ku pamięci zmarłej, każdego dwudziestego dnia miesiąca wybieraliśmy się nad rzekę. Ku pamięci tego, że ona nas złączyła, wybieraliśmy się do jej ukochanego miejsca.
Ja osobiście, nie lubiłam tam przebywać. Od wody wiało, a przez drzewa siedzieliśmy w cieniu, nigdy nie na słońcu. Kamienie były zimne i ślizie, a brzeg pomiędzy linią brzegową, a ścianą lasu niewielki. Jednak wszyscy się mieściliśmy, mimo ścisku.
Każdego dwudziestego dnia wyruszaliśmy nad rzekę, klucząc między drzewami z uśmiechami na twarzy. Ona na pewno nie chciała, abyśmy byli smutni, więc się staraliśmy. Siadaliśmy na głazach i rozmawialiśmy lub nic nie mówiliśmy, wsłuchując się w śpiew ptaków i szum wody.
Było pięknie, szczególnie zimą, kiedy drobny lód pokrywał taflę wody, a z szarego niema sączyły się stłumione promienie słońca, spadając na nas na równi z białymi płatkami. W takie dni, ubieraliśmy się ciepło i braliśmy najcieplejsze rękawiczki. Może to zabrzmi dziecinnie, ale tam właśnie lepiliśmy bałwana. Wielkiego i grubego, aby wytrzymał jak najdłużej.
Żartowaliśmy, że przeżyje nawet nas. Zabawne, zdaje mi się, że ten bałwan lepiej skończył od nas. Odszedł w sposób naturalny.
Kiedy mieliśmy po czternaście lat, klątwa znowu do nas powróciła. Pod postacią miłej i przyjaznej młodej pary, która z niewiadomych powodów nie mogła mieć dzieci. Przyjechali do sierocińca wielkim, czarnym autem, którego marki nie znałam.
Gdy wysiadali, my przylepiliśmy swoje twarze do szyby, pełni ciekawości. My, czyli cały sierociniec- od tych najmniejszych po tych prawie pełnoletnich. Musieliśmy wyglądać jak świnie z wielkimi nochalami rozpłaszczonymi o szkoło.
Rzadko kiedy ktoś nas odwiedzał z zewnątrz, a odkąd tam byłam po raz pierwszy osoby, które chciały kogoś adoptować. Bo co, jak co, ale to widać było jak na talerzu. Ich zdenerwowanie. Nerwowe spojrzenia, drżące dłonie splecione w uścisku. I zbyt elegancki strój. Tak, chcieli zrobić dobre wrażenie. Chyba im to wyszło.
Zapukali cicho, a tabun dzieci rzucił się do drzwi jak wygłodniałe sępy. Ja zostałam. Jak cała reszta drużyny. Nie chcieliśmy być rozdzieleni, za żadną cenę. Więc kiedy inni przekomarzali się i marzyli, że to oni opuszczą to miejsce, my marzyliśmy, aby tutaj pozostać. Pośród tych ciemnych ścian, „wesołych” obrazków, zawsze pełnych i głośnych korytarzy. Zabawne.
Chciałam nawet jeść w tej przepełnionej jadalni, gdzie ledwo się wszyscy mieścimy, nie mówiąc już o kulturalnym jedzeniu, czy czymś w tym stylu. Nawet za wykładami Kendry. Przemądrzałym tonem Willa mówiącego, o zasadach Savoir-vivre’u Za sprzeczkami Toma i Charliego praktycznie o wszystko.
Właściwie, to one były o wszystko, dosłownie wszystko. Raz się pokłócili przez to, że jeden napisał lepsze zadanie z angielskiego, a innym, że jednego więcej razy pszczoła ugryzła. Tak, byli idiotami, ale zawsze kiedy o nich myślę, nawet po tylu latach, jestem dumna, że ich znałam. I nigdy ich nie zapomnę, ale wróćmy do części drugiej klątwy.
Tego dnia wszystko było takie inne, dziwne. Podczas obiadu, każdy zachowywał się najgrzeczniej jak umiał. Nie było hałasu, opluwania innych, nawet tych częstych kłótni czy przepychanek.
Nic, kompletne zero, null. A wszystko przez tę parę, siedzącą na końcu stołu dla opiekunów. Patrzyli się na nas, szepcząc coś do siebie. Nie było to miłe, ani przyjemne uczucie, zaufajcie mi.
Tylko my, nasza drużyna zachowywaliśmy się normalnie. Tak, jak zwykle. No, może prawie. Zwykle nie zostaję przez nikogo opluta, zwykle ja powoduje, że ktoś jest mokry, czy też musi wyciągać kawałki jedzenia z włosów.
Tym razem Julia, siedząca naprzeciw mnie, zmoczyła mi całe spodnie. Muszę przyznać, to BYŁO zabawne. I to bardzo. Dlatego zaczęliśmy się śmiać jak opętani (dużo później dowiedziałam się, że tego dnia nasza opiekunka, Kendra, zastanawiała się, czy nie ściągnąć do sierocińca psychologa, ale to już inna historia).
Wtedy byliśmy na prawdę, w stu procentach szczęśliwi, była nas siódemka, wszyscy wspaniale się bawili i nie zwracali uwagi na otoczenie. Zdawało mi się, że ktoś otoczył nas taką śliczną, kolorową bańką, dzięki której widzieliśmy tylko siebie.
Szkoda, że trwało to tylko nieco ponad godzinę. Szkoda, że nie zostaliśmy trochę dłużej w tej cholernej jadalni. Szkoda, że tak cholernie się darliśmy. Szkoda, że… Zwróciliśmy na siebie uwagę tej młodej bezdzietnej pary. Cholerna szkoda. Może wtedy, nadal byłaby nas siódemka?
Kiedy wracaliśmy do swoich pokoi, jako jedni z ostatnich, drogę zaszedł nam dyrektor. Ten przyjazny człowiek minę miał bez wyrazu, ale jego garnitur był jakiś dziwny. Nie miał kieszeni, więc nie miał gdzie schować cukierków. I nie mógł nas nimi poczęstować.
Już od tamtej pory wiedziałam, że coś pójdzie nie tak. Ale myślałam, że chodzi o którąś z nocnych eskapad, czy ubytki w spiżarni. Ale nie podejrzewałam, że chodzi o adopcję.
Do gabinetu weszli tylko chłopcy. Teraz wiem, że ta młoda para chciała chłopca, a nie dziewczynkę. Może się to wydawać trochę smutne, ale takie było życie w sierocińcu. Aby zostać adoptowanym, trzeba było spełniać wymogi danej rodziny.
I niestety, Tom je spełnił.
Tak, Tom. Ten, kłócący się z Charliem chłopak, który uwielbiał żartować i marzył o byciu komikiem. Szczerze, to kiedy teraz o nim myślę, mam ochotę płakać. Wiem, gdzie trafił, jak skończył. Zazwyczaj tak się dzieje, jeśli wrzuci się kogoś miłego przyjaznego, w okrutne życie, gdzie nikogo nie zna.
Teraz, kiedy to piszę, znajduje się w więzieniu. Za handel narkotykami. Ale to już inna opowieść.
Jak już wspominałam, poszłyśmy trochę zdenerwowane do swojego pokoju, rozmawiając przyciszonymi głosami na temat tego, że kończą nam się zapasy i należy je uzupełnić. Pamiętam, że nawet zaplanowałyśmy większość szczegółów.
Ale… Coś poszło nie tak. Do pokoju, po godzinie wpadł zdyszany i cały czerwony Charlie. Spojrzał na nas, a jego wzrok był taki przerażony… Nigdy nie zapomnę tych oczu, wpatrzonych w nas, z trudem hamujących płacz. Zdawał się taki bezbronny. Mały. Bezsilny.
- Co się stało? – spytała się Lucy, podchodząc do niego. Spojrzał na nią, pokręcił głową i wybuchł łzami. Nie było w tym nic dziwnego. Tak był facetem mającym wtedy czternaście lat i co z tego? Nie wstydziliśmy się swoich uczuć. Nigdy. Nie tutaj, tutaj liczyła się szczerość i naturalność. Mieliśmy przecież tylko siebie nawzajem.
A on rozpłakał się jak dziecko, wtulając się i mocząc koszulkę od piżamy Lucy, której się uczepił. Przytuliła go mocno, uspokajając, jak zwykle robi to matka z dzieckiem.
- Chcą… adoptować… któregoś… z nas… – wydukał pomiędzy kolejnym szlochami Charlie.
Pamiętam, że wtedy opadłam na kolana, ukrywając twarz w dłoniach. Przeczesałam jedną swoje włosy, odruchowo dotykając blizny po upadku z drzewa w dzieciństwie. To mnie w miarę na chwilę uspokajało, przypominała mi się wtedy matka, a raczej dwie. Tracy i ta prawdziwa, pierwsza którą znałam. Ale zaraz potem przypomniałam sobie, że obie nie żyją. I moja słaba obrona, została zalana przez smutne wspomnienia.
 Właśnie wtedy przyszło mi na myśl koło fortuny.
Jakby cała nasza ósemka nim kręciła. I czasami losowaliśmy coś dobrego, a czasami coś złego, jak w tym programie telewizyjnym. Czasami wygrywało się dużą sumę pieniędzy, czasami traciło się je wszystkie. I była jedna, samotna opcja. Koniec gry, w tym wypadku- odejście z naszej ekipy.
Jako pierwsza wylosowała to Tracy. Jako drugi Tom. Potem Lucy. Potem Charlie. Andrea. A na końcu, Will i Julia. Ale do tego jeszcze dojdziemy. Spokojnie, moi mili.
Jeszcze chwile siedzieliśmy w ciszy, aż nie przyszedł do nas Will. Minę miał ponurą, tak do niego nie podobną. Zdawał się dużo straszy niż w rzeczywistości był, jakby to wszystko dodało mu z pięćdziesiąt lat.
- Zabierają Toma. Właśnie… Się pakuje. – powiedział, a ja widziałam z jakim trudem przychodzą mu te słowa. Julia podeszła do niego, obejmując go ramionami. Odruchowo, powtórzył ten gest, podciągając nosem i wpatrując się tępo w podłogę.
- Udawajmy, że się cieszymy jego szczęściem, okej? W ten sposób mu pomożemy. W końcu… Zyska rodzinę, tak? – wyszeptała moje bliźniaczka cicho. Pokiwaliśmy jak roboty głowami, bo co mieliśmy powiedzieć? Chyba, wszyscy liczyli, że tak na prawdę następnego dnia wróci do nas, bo będzie zbyt niegrzeczny i niespokojny.
Ale nic takiego się nie stało.
Wybiegliśmy z naszego pokoju i pobiegliśmy do tego Toma. Pierwsze co zobaczyłam, to Kendra. Nie nakrzyczała na nas, że jeszcze nie śpimy. Przepuściła nas w drzwiach i stanęła. Ona też była smutna, chyba bardziej od nas. Ale nie dawała tego po sobie poznać. Wyznawała zasadę- uczucia są złe. Nie wolno ich okazywać. Dużo później, kiedy poznałam ją bliżej, dowiedziałam się, że miała ciężkie życie. I, że tak na prawdę wiedziała o naszych wszystkich wypadach po słodycze, ale chciała żebyśmy byli szczęśliwsi.
Ale znów odchodzimy od tematu.
W środku, Tom, ten wysoki brunet stał patrząc jak dyrektor zbiera jego rzeczy. Sam nowo-adoptowany chyba nie miał już sił. Uniósł na nas wzrok, a cała nasza szóstka, rzuciła się na niego, otaczając go kręgiem. Przytuliliśmy się do siebie, cała siódemka, cała żyjąca część drużyny.
Wiem, że płakałam. Ale nie pamiętam jak się żegnaliśmy. Może tak jest lepiej? Nie wiem. Ale jestem dosyć pewna, że sama nie doszłam do łóżka. I że jeszcze długo moje łzy moczyły poduszkę.
Cztery dziewczyny, dwójka chłopaków. Mieliśmy tylko siebie, po tym jak nasza drużyna ponownie zmalała.



niedziela, 23 listopada 2014

Drużyna Niezapominajki 2/6

Już druga część, tak jak obiecałam. No, ale wypadałoby się ruszyć, pięć minut na napisanie komentarza jeszcze nikogo nie zabiło. (Przynajmniej nic mi o takim przypadku nie wiadomo).
Więc, jeśli chcecie kolejną część, proszę o jeden komentarz. To chyba nie tak dużo, co?

***

Przez pierwszy miesiąc powoli się przyzwyczajałam do rytmu nowego życia i towarzystwa. Od razu pokochałam atmosferę tam panującą- oczywiście, kłóciliśmy się i biliśmy więcej razy niż można zliczyć, ale tworzyliśmy wielką rodzinę. Rodzinę sierot, gdzie każdy dla każdego był jak ojciec i matka w jednym. Mieliśmy kilka paczek, których się trzymałyśmy. Były to bardziej drużyny, pomiędzy którymi wybuchały wojny, bądź ustalano rozejmy.
W rezultacie przebywanie w moim nowym „domu” polegało na graniu w jakąś skomplikowaną strategiczną grę. Musiałam pamiętać, z kim moja drużyna się przyjaźni, kto jest aktualnie moim wrogiem, kto ma władzę nad kim i tak dalej. Julia była bardzo pomocna ze swoją pamięcią do faktów. A ja doskonale pamiętałam twarze- w ten sposób idealnie się uzupełniałyśmy.
Tracy, Andrea, Lucy, Julia, Chris, Will, Tom i ja. Tak brzmiał skład naszej ekipy. Pamiętam, jak podczas ciszy nocnej wymykaliśmy się do pokoju chłopaków i razem rozmawialiśmy do poranka, lub póki sen nas nie zmorzył. Albo Kobieta-Z-Drzwi, która okazała się nazywać Kendra, nas nie przyłapała. Ubóstwiałam ten dreszczyk adrenaliny. I ubóstwiałam chłopaków- Toma, z jego porąbanym poczuciem humoru, Willa, z wiecznie rozczochranymi włosami i nosem w książce i Chrisa, z ADHD i to, że było go wszędzie pełno i nie dało się go nie lubić. Ale przede wszystkim, kochałam całą ekipę. Nawet Tracy z jej humorami. Nawet Lucy z głupimi pomysłami. Nawet Andreę z psychicznymi minami i kleptomanią.
A przede wszystkim kochałam Julię. Z jej wesołym chichotem, wiecznie uśmiechniętą, zawsze stojącą obok mnie, kompletnie zakochaną w Willu. Kochałam jej zielone tęczówki i kochałam ją chronić.
Wydawałoby się, że moje marzenie się spełniło, to skrzętnie ukrywane w głębi duszy. Byłam akceptowana i lubiana taka, jak jestem. Nie byłam lubiana ze względu na Julię. Byłam lubiana za bycie Wiktorią.
Niestety, nic nie może być idealnie. Nie przez dłuższy okres czasu. Wszystko zaczęło się jedenaście miesięcy po przybyciu do sierocińca. I w jednym momencie wszystko się zawaliło.
Początek, tak naprawdę, dało się wyczuć już kilka tygodni wcześniej. Od dziwnego zachowania Tracy. Najpierw, nagle milkła w ciągu rozmowy i się zamyślała. Ale ja podejrzewałam co chodzi, ale reszta nie chciała mnie słuchać. Bo wiedzieli, że mogłam mieć rację. A to by zniszczyło naszą ekipę, naszą idealną ósemkę.
Wszystko poszło o Chrisa. On, jako jedyny miał żyjącego rodzica w tamtym czasie. Był to ojciec, który stracił prawa rodzicielskie przez alkoholizm. Ale dla syna, dla swojego oczka w głowie, zrobiłby wszystko i starał się poprawić. A Tracy nie miała nikogo. Nie chciała mówić, o swojej przeszłości, widać było, że ją to boli. A my nie nalegałyśmy.
Ale ona się coraz bardziej oddalała. I dlatego, nigdy nie zapomnę, co było skutkiem naszej ignorancji. Było jesienne popołudnie, jedno z wielu zwyczajnych. Na niebie wisiały ponure chmury, a trawa była pokryta ognistymi plamami. Liśćmi, które spadły z drzew. Wracałam z Julią z lasu, niedaleko domu dziecka, gdzie często wymykałyśmy się po szkole, przed obiadem. Otworzyłyśmy wsuwką tylne drzwi i jak zwykle nikogo tam nie zastałyśmy. Chwytając buty w jedną rękę, kurtki i czapki w drugą, prześlizgnęłyśmy się wpierw do kuchni, gdzie zgarnęłyśmy gorące ciastka z blachy, potem do holu zawalonego setką identycznych okryć i par butów. Odwiesiłyśmy swoje na miejsca i tradycyjnie pognałyśmy ścigając się do pokoju.
Ale kiedy otworzyłam drzwi, nic nie było tak jak powinno. Trzy głowy nie uniosły się jednocześnie znad zeszytów, a chłopcy nie siedzieli na środku grając w karty. Nie. Nic nie było tak jak powinno. I tego dnia, dwudziestego października, wszystko powoli zaczęło się burzyć, jak w domino.
Nie, nie i nie. Lucy nie siedziała obgryzając ołówek nad zadaniami z matmy. Andrea nie narzekała na któregoś z nauczycieli, który akurat dał jej dodatkowe zadania. Tracy nie leżała na swoim łóżku, tak, że nogi zwisały jej dobry metr nad ziemią, jako że spała na górze. Nie było słychać docinek Chrisa, kiedy kłócił się z Tomem. Will nie przysłuchiwał się całemu temu zamętowi ze stoickim spokojem i nie wtrącał się, kiedy zwykle powinien.
Nie, nie i nie.
Nie.
Chris i Andrea klęczeli na podłodze, przytulając się. Widziałam delikatne ruchy dłoni chłopaka, głaskającego jej włosy. Widziałam Willa z pięściami zaciśniętymi na kruczych włosach, pochylonego w nienaturalnej pozycji. Widziałam łkającą w poduszkę Lucy i klepiącego ją po plecach Toma.
Jedna cecha była wspólna. W każdych oczach znajdowały się przeźroczyste krople wody. Jedne tamowane, jedne płynące bez oporu.
Nie było Tracy. Co Julia szybko dostrzegła. I wyciągnęła poprawne wnioski.
- Co się stało? Gdzie… Gdzie Tracy? Gdzie ona jest? – spytała się doskonale znając odpowiedź, a przynajmniej będąc blisko niej.
- Nie… Żyje… - wykrztusił Will. Dwa słowa, dwa wyrazy, jedno znaczenie, jedno przesłanie zawisło nad nami jak klątwa. I chyba nią było. Bo w tamtym momencie wszystko zaczęło się walić.
Z tamtego dnia pamiętam kilka rzeczy. Świat pokryty mgłą, mgłą łez. Milczącą ciszę, wirujące myśli, puste słowa wypowiedziane w celu pocieszenia, nie szczere pocieszenia od osób, które nie znały zmarłej.
Nie docierało to do mnie. Do żadnego z nas. Kojarzyliśmy jej płomieniste włosy, orzechowe oczy, zawsze pocieszającą i pomagającą Tracy, która nigdy się nie poddawała i broniła nas jak swoje dzieci. Pamiętałam sytuację jeszcze sprzed dwóch miesięcy, kiedy ktoś się naśmiewał z mnie i Juli, przez to, że zawsze jesteśmy razem. I pamiętam, że ta osoba następnego dnia nas przeprosiła. Po rozmowie z Tracy.
Mimo, że była młodsza ode mnie stała się moją matką. I ją straciłam. Po raz kolejny okrutny los odebrał mi matkę.
Pamiętam też pogrzeb. Setka dzieci, piątka dorosłych opiekunów i ksiądz. Tym razem, grób był kamienny i piękny. W przeciwieństwie do życia Tracy Isom, dziewczyny, która pragnęła rodziny.
Przynajmniej to zyskała. Zyskała swoją drużynę, drużynę Niezapominajki, jak się nazwaliśmy. Abyśmy nie zostali zapomniani. A Tracy na pewno będzie miała miejsce w moim sercu- tuż obok matki i Juli.
I tak nasza ekipa z ósemki zmniejszyła się do siódemki. Siódemka jest cyfrą szczęścia w wielu kulturach, prawda? Zabawne. Nam przyniosła zgubę.

A wszystko zaczęło się dwudziestego października. 

piątek, 21 listopada 2014

Drużyna Niezapominajki 1/6

Zaczynamy!
Liczę na Wasze komentarze :3

Amadea :3
 PS: Powtórzenia celowe.
***
Nazywam się Wiktoria. I chcę wam opowiedzieć o moim życiu.
***
Urodziłam się w wiosce zabitej deskami, gdzie elektryczność pojawiała się i znikała jak zjawa, a ciepła woda przybywała jedynie raz w miesiącu. Ale kochałam mój dom. I jednocześnie go nienawidziłam.
Nienawidziłam tego, że ojciec nigdy nie powrócił i nienawidziłam matki, która chodziła smutna po domu zdobywając się na uśmiech od czasu do czasu. Ale kochałam ją za jej siłę. Za to, że się starała. Mimo, że było jej ciężko, opiekowała się mną i moją siostrą bliźniaczką, Julią.
Byłyśmy identyczne. Obie pełne ambicji, nadziei i radości. I marzeń, przede wszystkim pełne marzeń. Zabawne. Nie mogłyśmy sobie pozwolić na wszelkie wygody, jakie posiadały dziewczynki w naszym wieku, ale mimo to byłyśmy szczęśliwe.
Razem wspinałyśmy się po drzewach, chodziłyśmy do okolicznych gospodarstw i zabierałyśmy stamtąd owocę. Czasami za zgodą właścicieli, czasami bez. Nie obchodziło nas to. Opiekowałyśmy się bezpańskimi zwierzętami, zbierałyśmy owoce, łaziłyśmy po polach, spotykałyśmy się z grupką znajomych. Ale nie za często. Głównie było nas dwoje.
Zawsze nierozłączne. Nawet jak poszłyśmy do szkoły podstawowej. Ja i ona, dwie siostry, zawsze razem. Nie dbałyśmy o to, jak nas inni postrzegali. Ignorowałyśmy złośliwe przytyki, że mamy wszystkie książki na spółkę, zawsze chodzimy w jednym stroju, że do szkoły idziemy dziesięć kilometrów na piechotę.
Mijały lata. Zawsze uczyłyśmy się dobrze, zawsze byłyśmy razem. Tylko matka chorowała. Miała coraz mniej sił, coraz rzadziej się śmiała. Martwiłyśmy się o nią. Ale nie miałyśmy pieniędzy na lekarza. Dlatego zaczęłyśmy kraść. Nie było tego dużo- czasem kilka drobniaków z parapetu, kilka monet z fontanny. Lecz szybko uzbierałyśmy potrzebną sumę. Doktor przyjechał dzień później po wezwaniu, w białym kitlu. Był stary o siwych włosach, twarzy pomarszczonej jak suszona śliwka. Przez te wszystkie cechy roztaczał w okół aurę wiedzy. Na równi z dymem papierosowym. 
Zapalenie płuc. Przewlekłe. Tak brzmiał werdykt. Ale miałyśmy siebie, powinnyśmy dać radę, prawda?
Następny miesiąc zlał się w jeden ciąg wydarzeń, przeplatających się i niezbyt umiem je poukładać w chronologicznym porządku. Najpierw była na pewno karetka. Pamiętam jej wycie, przyprawiające mnie o ból głowy. Pamiętam załzawione oczy Juli, jej rozczochrane jasnobrązowe włosy i uczucie, jakbym patrzyła w lustro, kiedy na nią zerkałam. Obie byłyśmy przerażone. Nasza mama nigdy nie chorowała. Nigdy. A nawet jeśli, skrzętnie to ukrywała pod maską fałszywego uśmiechu. Lecz moja siostra, niepoprawna optymistka, sądziła, że będzie dobrze. Przynajmniej to wszystkim wmawiała. A ja pamiętałam, że zawsze będziemy mieć siebie. I to było pocieszające.
Półtora miesiąca. Tyle przetrwała. Było już za późno na lekarstwa, za późno na wszelkie metody, jakie znała medycyna XXI wieku.  Ja… pamiętam pogrzeb. Był mały cichy i skromny, taki jaki powinien być. Nie było tłumu ludzi, naręcza kwiatów na jej marmurowym grobie. Nie było nawet grobu. Jedynie kupka ziemi, zwieńczona metalowym krzyżem z imieniem nazwiskiem i datami- śmierci i narodzin. Była nas czwórka- ksiądz, ja, Julia i ta wysoka pani z opieki społecznej. Trzymałam moją bliźniaczkę za dłoń, a ona mnie. Nie płakałyśmy. Łzy dawno wyschły. Ubrane w proste, czarne sukienki stałyśmy i patrzyłyśmy jak ciało naszej matki zostaje pogrzebane na zawsze. Miałyśmy tylko siebie.
Zaraz po skromnej uroczystości, wsiadłyśmy do auta tej pani. Było tam duszno i sterylnie czysto. Ale przynajmniej miałyśmy ochronę przed mroźnym wiatrem i deszczem, który później się rozpoczął. Nawet niebo płakało. Droga do sierocińca była wyboista, a na każdym zakręcie niebezpiecznie się ślizgaliśmy. Rzadko kiedy jeździłyśmy autami, dlatego za każdym razem, kiedy podskoczyliśmy przez kolejną koleinę, serce podchodziło nam do gardła. Nadal trzymałyśmy się kurczowo za ręce. Nie słuchałyśmy monotonnego głosu kierowcy. Patrzyłyśmy się jedynie przez przednie lusterko w jej piwne oczy, wymuszony uśmiech i ciemne włosy spięte w ciasny warkocz. Miała na imię Mary. I wiozła nas do domu dla sierot. Ale miałyśmy siebie, Julia mnie, a ja ją.
Budynek wielkością dorównywał potężnej szkole, w której się uczyłyśmy. Dwupiętrowy, ze stromym dachem i samotną wieżyczką po prawej stronie, przywoływał na myśl zamek. Właściwie to nim był. A dokładniej w zamku mieścił się nasz nowy dom.
 Wysiadłyśmy i od razu zalały nas strugi deszczu, jakby ktoś na górze odkręcił kran i nie umiał go zakręcić. Mary nas poganiała, abyśmy podeszły pod drzwi i zapukały, kiedy ona będzie wyciągać walizkę. Zrobiłyśmy to bez słowa. Z nadal splecionymi palcami. Otworzyła nam pulchna kobieta, ubrana w długą spódnicę i ciasną koszulkę, przez którą jej tusza jeszcze bardziej rzucała się w oczy.
Była niska, niższa od nas, dlatego patrzyłyśmy na nią z góry. Czułyśmy się jednak dużo mniejsze przez jej spojrzenie, którym nas piorunowała. Nie było przyjazne. Ani budzące sympatię. Twarz była pomarszczona, ale nie tak bardzo jak suszona śliwka. Zdawała się być kanciasta, jak robota, a brwi miała zmarszczone, jakby się zastanawiała w jaki sposób nas ugotować. Bardziej poczułam niż dojrzałam, że Julia chowa się za mną, puszczając moją dłoń. Chciała, abym ją ochroniła, pocieszyła. Ale jak miałam to zrobić, z trudem hamując własne łzy?
Mary podała małą walizkę Kobiecie-Z-Drzwi. Naszą walizkę, z naszymi rzeczami. Niemal pustą walizkę. Wymieniono kilka pożegnań i chaotycznych słów otuchy, teczka z dokumentami przeszła z rąk do rąk. I opiekunka już odjeżdżała w siną dal do swojego ciepłego domu. Nie miała ochoty dużo czasu spędzać w okolicy sierocińca. Jak mogłabym ją za to winić? Jeszcze chwilę patrzyłam za nią tęsknym wzrokiem, mając uczucie, że w miarę jak się oddala, ja oddalam się od starego życia. Zza pleców dobiegł mnie cichy jęk. Julia. Moja kochana siostrzyczka.
Weszłyśmy do holu, całe przemoczone. Z ubrania i włosów na drewniane panele kapały wielkie krople wody. Piorunujące spojrzenie zmieniło się w mordercze, a z ust Opiekunki wydobył się monolog, który brzmiał jak trzaski batem.
 -Ściągnijcie buty, szybko - rozkazywała. - Jeszcze brakuje mi dwóch rozwydrzonych panienek, które myślą, że wszystko im wolno, bo są tutaj nowe- mówiła, czy też mamrotała do siebie. - Za mną, szybko, nie mam całego dnia! Podręczniki szkolne dostaniecie jutro i macie je szanować, uczyć się i odrabiać lekcje, ubrania dostaniecie po starszych kolegach i koleżankach. Śniadania o siódmej, obiady o czwartej, a kolacje o dziewiętnastej, spóźnicie się i nie jecie, zrozumiano? Niech tylko zobaczę, jak któraś z was coś kradnie, czy się z kimś bije, a marny czeka ją los! – pouczała, gdy wspinałyśmy się po twardych stopniach, a potem gdy szliśmy wąskim korytarzem na piętrze. Podziwiałam obrazy- były żywe, szczere i wesołe. Miały chyba pocieszać mieszkających tu. Ale mnie, w tamtym momencie, przypomniały o tym co straciłam. Ale… Miałam Julię, prawda? Prawda…?
Zatrzymałyśmy się przed jednymi z drzwi, identycznymi jak te, które mijałyśmy. Zza nich dobiegły mnie ciche głosy i odgłosy szurania i przestawiania. Odgłosy, jakby ktoś w środku na szybko coś sprzątał. Kobieta-Z-Drzwi, uniosła dłoń, zapukała jeden raz, nacisnęła klamkę i… Pokój stanął przed nami otworem. Pierwsze co zobaczyłam, to trzy pary łóżek piętrowych, w tym tylko na trzech leżały podręczniki. Pozostałe były wolne. Na środku pokoju stały trzy dziewczynki, w naszym wieku. Przynajmniej tak wyglądały. Pierwsza miała ogniste włosy i twarde spojrzenie brązowych tęczówek. To ona tu rządziła, od razu dało się to wyczuć w sposobie, w jaki dwie szatynki cofnęły się o krok, jakby potrzebowały jej ochrony.
Ruda była ich opiekunką. Tą, co im pomagała. To było widać. Zastanawiałam się, w jaki sposób mnie oceniają. Mnie i Julię. Czy tak samo dla nich wyglądamy? Czy widać, że pragnę ją ochronić? Czy widać, że mam tylko ją?
Kobieta-Z-Drzwi, zaczęła coś mówić. Nie słuchałam jej, wpatrzona w dziewczyny. Tylko od czasu do czasu kiwałam głową na znak zrozumienia. Najchętniej, położyłabym się wtedy w kłębek, zasnęła, a po obudzeniu chciałam odkryć, że to wszystko to tylko sen. Marzyłam o  zobaczeniu mamy, szczęśliwej i wesołej, tuż obok mnie.
Kobieta wyszła zostawiając nas same. Kompletnie obce sobie osoby. Zapanowała niezręczna cisza. Bo jak miałybyśmy zacząć rozmowę? Od zwykłego „hej”? Nie. Nie w tym miejscu, nie tutaj. Prawda była taka, że się bałam. Byłam cholernie przerażona. Niewiadomą. Bo czy wiedziałam, czy będzie dobrze?
Nie wiedziałam. Ale wiedziałam, że nie będzie tak źle, kiedy tylko podeszła do mnie jedna z szatynek. Miała piękne, duże, błękitne oczy. I nieśmiały uśmiech. Tak ją zapamiętałam. Mimo tego, co się później stało. Ale nie wybiegajmy w przyszłość. Nazywała się Lucy Ligon. W sierocińcu była od zawsze. Nic nie powiedziała. Tylko nas delikatnie przytuliła. Mnie i Julię. I wtedy już nie tamowałyśmy łez, które popłynęły w ekspresowym tempie.
Zaraz potem dołączyła do nas ruda. Jej oczy były pełne uczuć, przez co jeszcze gorzej się poczułam.  Tracy Isom, tak brzmiało jej imię. Zginęła rok później, popełniając samobójstwo, ale do tego jeszcze dojdziemy. Za Tracy przyszła Andrea Carnes, druga szatynka, trochę wyższa od pierwszej. Nie wiem co się z nią dzieje teraz- może nadal jest w sierocińcu, może uciekła, jak większość. Lub została adoptowana. Ale jednego jestem pewna- żyje.
Po chwili, stałyśmy w piątkę pośrodku pokoju, razem się pocieszając. Miałam Julię. A Tracy, Lucy i Andrea wzbudziły moją sympatię. I w jednym momencie stały się dla mnie jak siostry.

Hej :3

Jest to mój drugi blog, pierwszy to: misja-hogwart.blogspot.com
Na tym będę publikować swoje opowiadania, kilkuczęściowe lub krótkie miniaturki i liczę na Wasze opinie, komentarze co powinnam poprawić i tak dalej.
Posty POWINNY pojawiać się co dwa-trzy dni, ale zobaczymy jak to wyjdzie.
Więc... Zaczynajmy!

Amadea :3