Zabawne, ale teraz, kiedy to piszę, siedząc pośród tych wszystkich
zdjęć, pamiątek z czasów po śmierci Tracy, mogę stwierdzić, że dobrze
znieśliśmy jej stratę, biorąc pod uwagę jaki to był dla nas szok.
Nadal włamywaliśmy się do spiżarni po ciastka i słodycze. Nadal
dostawaliśmy szlabany. I ku pamięci zmarłej, każdego dwudziestego dnia miesiąca
wybieraliśmy się nad rzekę. Ku pamięci tego, że ona nas złączyła, wybieraliśmy
się do jej ukochanego miejsca.
Ja osobiście, nie lubiłam tam przebywać. Od wody wiało, a przez drzewa
siedzieliśmy w cieniu, nigdy nie na słońcu. Kamienie były zimne i ślizie, a
brzeg pomiędzy linią brzegową, a ścianą lasu niewielki. Jednak wszyscy się
mieściliśmy, mimo ścisku.
Każdego dwudziestego dnia wyruszaliśmy nad rzekę, klucząc między
drzewami z uśmiechami na twarzy. Ona na pewno nie chciała, abyśmy byli smutni,
więc się staraliśmy. Siadaliśmy na głazach i rozmawialiśmy lub nic nie
mówiliśmy, wsłuchując się w śpiew ptaków i szum wody.
Było pięknie, szczególnie zimą, kiedy drobny lód pokrywał taflę wody, a
z szarego niema sączyły się stłumione promienie słońca, spadając na nas na
równi z białymi płatkami. W takie dni, ubieraliśmy się ciepło i braliśmy
najcieplejsze rękawiczki. Może to zabrzmi dziecinnie, ale tam właśnie lepiliśmy
bałwana. Wielkiego i grubego, aby wytrzymał jak najdłużej.
Żartowaliśmy, że przeżyje nawet nas. Zabawne, zdaje mi się, że ten
bałwan lepiej skończył od nas. Odszedł w sposób naturalny.
Kiedy mieliśmy po czternaście lat, klątwa znowu do nas powróciła. Pod
postacią miłej i przyjaznej młodej pary, która z niewiadomych powodów nie mogła
mieć dzieci. Przyjechali do sierocińca wielkim, czarnym autem, którego marki
nie znałam.
Gdy wysiadali, my przylepiliśmy swoje twarze do szyby, pełni
ciekawości. My, czyli cały sierociniec- od tych najmniejszych po tych prawie
pełnoletnich. Musieliśmy wyglądać jak świnie z wielkimi nochalami
rozpłaszczonymi o szkoło.
Rzadko kiedy ktoś nas odwiedzał z zewnątrz, a odkąd tam byłam po raz
pierwszy osoby, które chciały kogoś adoptować. Bo co, jak co, ale to widać było
jak na talerzu. Ich zdenerwowanie. Nerwowe spojrzenia, drżące dłonie splecione
w uścisku. I zbyt elegancki strój. Tak, chcieli zrobić dobre wrażenie. Chyba im
to wyszło.
Zapukali cicho, a tabun dzieci rzucił się do drzwi jak wygłodniałe
sępy. Ja zostałam. Jak cała reszta drużyny. Nie chcieliśmy być rozdzieleni, za
żadną cenę. Więc kiedy inni przekomarzali się i marzyli, że to oni opuszczą to
miejsce, my marzyliśmy, aby tutaj pozostać. Pośród tych ciemnych ścian,
„wesołych” obrazków, zawsze pełnych i głośnych korytarzy. Zabawne.
Chciałam nawet jeść w tej przepełnionej jadalni, gdzie ledwo się
wszyscy mieścimy, nie mówiąc już o kulturalnym jedzeniu, czy czymś w tym stylu.
Nawet za wykładami Kendry. Przemądrzałym tonem Willa mówiącego, o zasadach
Savoir-vivre’u Za sprzeczkami Toma i Charliego praktycznie o wszystko.
Właściwie, to one były o wszystko, dosłownie wszystko. Raz się
pokłócili przez to, że jeden napisał lepsze zadanie z angielskiego, a innym, że
jednego więcej razy pszczoła ugryzła. Tak, byli idiotami, ale zawsze kiedy o
nich myślę, nawet po tylu latach, jestem dumna, że ich znałam. I nigdy ich nie
zapomnę, ale wróćmy do części drugiej klątwy.
Tego dnia wszystko było takie inne, dziwne. Podczas obiadu, każdy
zachowywał się najgrzeczniej jak umiał. Nie było hałasu, opluwania innych,
nawet tych częstych kłótni czy przepychanek.
Nic, kompletne zero, null. A wszystko przez tę parę, siedzącą na końcu
stołu dla opiekunów. Patrzyli się na nas, szepcząc coś do siebie. Nie było to
miłe, ani przyjemne uczucie, zaufajcie mi.
Tylko my, nasza drużyna zachowywaliśmy się normalnie. Tak, jak zwykle.
No, może prawie. Zwykle nie zostaję przez nikogo opluta, zwykle ja powoduje, że
ktoś jest mokry, czy też musi wyciągać kawałki jedzenia z włosów.
Tym razem Julia, siedząca naprzeciw mnie, zmoczyła mi całe spodnie.
Muszę przyznać, to BYŁO zabawne. I to bardzo. Dlatego zaczęliśmy się śmiać jak
opętani (dużo później dowiedziałam się, że tego dnia nasza opiekunka, Kendra,
zastanawiała się, czy nie ściągnąć do sierocińca psychologa, ale to już inna
historia).
Wtedy byliśmy na prawdę, w stu procentach szczęśliwi, była nas
siódemka, wszyscy wspaniale się bawili i nie zwracali uwagi na otoczenie.
Zdawało mi się, że ktoś otoczył nas taką śliczną, kolorową bańką, dzięki której
widzieliśmy tylko siebie.
Szkoda, że trwało to tylko nieco ponad godzinę. Szkoda, że nie
zostaliśmy trochę dłużej w tej cholernej jadalni. Szkoda, że tak cholernie się
darliśmy. Szkoda, że… Zwróciliśmy na siebie uwagę tej młodej bezdzietnej pary.
Cholerna szkoda. Może wtedy, nadal byłaby nas siódemka?
Kiedy wracaliśmy do swoich pokoi, jako jedni z ostatnich, drogę zaszedł
nam dyrektor. Ten przyjazny człowiek minę miał bez wyrazu, ale jego garnitur
był jakiś dziwny. Nie miał kieszeni, więc nie miał gdzie schować cukierków. I
nie mógł nas nimi poczęstować.
Już od tamtej pory wiedziałam, że coś pójdzie nie tak. Ale myślałam, że
chodzi o którąś z nocnych eskapad, czy ubytki w spiżarni. Ale nie
podejrzewałam, że chodzi o adopcję.
Do gabinetu weszli tylko chłopcy. Teraz wiem, że ta młoda para chciała
chłopca, a nie dziewczynkę. Może się to wydawać trochę smutne, ale takie było
życie w sierocińcu. Aby zostać adoptowanym, trzeba było spełniać wymogi danej
rodziny.
I niestety, Tom je spełnił.
Tak, Tom. Ten, kłócący się z Charliem chłopak, który uwielbiał żartować
i marzył o byciu komikiem. Szczerze, to kiedy teraz o nim myślę, mam ochotę
płakać. Wiem, gdzie trafił, jak skończył. Zazwyczaj tak się dzieje, jeśli
wrzuci się kogoś miłego przyjaznego, w okrutne życie, gdzie nikogo nie zna.
Teraz, kiedy to piszę, znajduje się w więzieniu. Za handel narkotykami.
Ale to już inna opowieść.
Jak już wspominałam, poszłyśmy trochę zdenerwowane do swojego pokoju,
rozmawiając przyciszonymi głosami na temat tego, że kończą nam się zapasy i
należy je uzupełnić. Pamiętam, że nawet zaplanowałyśmy większość szczegółów.
Ale… Coś poszło nie tak. Do pokoju, po godzinie wpadł zdyszany i cały
czerwony Charlie. Spojrzał na nas, a jego wzrok był taki przerażony… Nigdy nie
zapomnę tych oczu, wpatrzonych w nas, z trudem hamujących płacz. Zdawał się
taki bezbronny. Mały. Bezsilny.
- Co się stało? – spytała się Lucy, podchodząc do niego. Spojrzał na
nią, pokręcił głową i wybuchł łzami. Nie było w tym nic dziwnego. Tak był
facetem mającym wtedy czternaście lat i co z tego? Nie wstydziliśmy się swoich
uczuć. Nigdy. Nie tutaj, tutaj liczyła się szczerość i naturalność. Mieliśmy
przecież tylko siebie nawzajem.
A on rozpłakał się jak dziecko, wtulając się i mocząc koszulkę od
piżamy Lucy, której się uczepił. Przytuliła go mocno, uspokajając, jak zwykle
robi to matka z dzieckiem.
- Chcą… adoptować… któregoś… z nas… – wydukał pomiędzy kolejnym
szlochami Charlie.
Pamiętam, że wtedy opadłam na kolana, ukrywając twarz w dłoniach.
Przeczesałam jedną swoje włosy, odruchowo dotykając blizny po upadku z drzewa w
dzieciństwie. To mnie w miarę na chwilę uspokajało, przypominała mi się wtedy
matka, a raczej dwie. Tracy i ta prawdziwa, pierwsza którą znałam. Ale zaraz
potem przypomniałam sobie, że obie nie żyją. I moja słaba obrona, została
zalana przez smutne wspomnienia.
Właśnie wtedy przyszło mi na
myśl koło fortuny.
Jakby cała nasza ósemka nim kręciła. I czasami losowaliśmy coś dobrego,
a czasami coś złego, jak w tym programie telewizyjnym. Czasami wygrywało się
dużą sumę pieniędzy, czasami traciło się je wszystkie. I była jedna, samotna
opcja. Koniec gry, w tym wypadku- odejście z naszej ekipy.
Jako pierwsza wylosowała to Tracy. Jako drugi Tom. Potem Lucy. Potem
Charlie. Andrea. A na końcu, Will i Julia. Ale do tego jeszcze dojdziemy.
Spokojnie, moi mili.
Jeszcze chwile siedzieliśmy w ciszy, aż nie przyszedł do nas Will. Minę
miał ponurą, tak do niego nie podobną. Zdawał się dużo straszy niż w
rzeczywistości był, jakby to wszystko dodało mu z pięćdziesiąt lat.
- Zabierają Toma. Właśnie… Się pakuje. – powiedział, a ja widziałam z
jakim trudem przychodzą mu te słowa. Julia podeszła do niego, obejmując go
ramionami. Odruchowo, powtórzył ten gest, podciągając nosem i wpatrując się
tępo w podłogę.
- Udawajmy, że się cieszymy jego szczęściem, okej? W ten sposób mu
pomożemy. W końcu… Zyska rodzinę, tak? – wyszeptała moje bliźniaczka cicho.
Pokiwaliśmy jak roboty głowami, bo co mieliśmy powiedzieć? Chyba, wszyscy
liczyli, że tak na prawdę następnego dnia wróci do nas, bo będzie zbyt
niegrzeczny i niespokojny.
Ale nic takiego się nie stało.
Wybiegliśmy z naszego pokoju i pobiegliśmy do tego Toma. Pierwsze co
zobaczyłam, to Kendra. Nie nakrzyczała na nas, że jeszcze nie śpimy.
Przepuściła nas w drzwiach i stanęła. Ona też była smutna, chyba bardziej od
nas. Ale nie dawała tego po sobie poznać. Wyznawała zasadę- uczucia są złe. Nie
wolno ich okazywać. Dużo później, kiedy poznałam ją bliżej, dowiedziałam się,
że miała ciężkie życie. I, że tak na prawdę wiedziała o naszych wszystkich
wypadach po słodycze, ale chciała żebyśmy byli szczęśliwsi.
Ale znów odchodzimy od tematu.
W środku, Tom, ten wysoki brunet stał patrząc jak dyrektor zbiera jego
rzeczy. Sam nowo-adoptowany chyba nie miał już sił. Uniósł na nas wzrok, a cała
nasza szóstka, rzuciła się na niego, otaczając go kręgiem. Przytuliliśmy się do
siebie, cała siódemka, cała żyjąca część drużyny.
Wiem, że płakałam. Ale nie pamiętam jak się żegnaliśmy. Może tak jest
lepiej? Nie wiem. Ale jestem dosyć pewna, że sama nie doszłam do łóżka. I że
jeszcze długo moje łzy moczyły poduszkę.
Cztery dziewczyny, dwójka chłopaków. Mieliśmy tylko siebie, po tym jak nasza drużyna ponownie zmalała.
Brak komentarzy:
Prześlij komentarz